niedziela, 5 grudnia 2010







Do Wrocławia dostałam się w piątek i niestety już w sobotę w nocy wróciłam. Mimo tak krótkiego czasu był to bardzo owocny wyjazd. Odwiedziłam na przykład nowo powstałą księgarnię, którą serdecznie wszystkim polecam. To TAJNE KOMPLETY mieszczące się w samy sercu rynku - Przejście Garncarskie 2. Ciekawe wnętrze z charakterem, pyszna kawa, przemiła obsługa no i masa książek i wydarzeń wokół nich. Tylko pozazdrościć! Szkoda, że o takiej księgarni Poznań może obecnie jedynie marzyć.

Ale TAJNE KOMPLETY to nie jest jedyna zdobycz, którą przywiozłam z Wrocławia. Udało mi się zdobyć kilka świetnych książek no i przede wszystkim nagrać ciekawy materiał na temat jednej z nich. Jakiej i jaki materiał - o tym za parę dni.

czwartek, 2 grudnia 2010



Próbowałam wybrać się dzisiaj na 19.Wrocławskie Promocje Dobrych Książek. Niestety bezskutecznie. Paraliż komunikacyjny w całej Polsce... Nie będę tu pisać o PKP, postanowiłam, że nie, że nie będę na nich psioczyć mimo czterech godzin spędzonych w hali Dworca Głównego w Poznaniu, by w końcu zawrócić do domu... Drugie podejście jutro. Niebawem stanę się mistrzynią wstawania o 5:00!

Powyżej wklejam projekt pieczątki-ekslibrisu, który towarzyszy 19.Wrocławskim Promocjom Dobrych Książek. Autorem jest pan Tomasz Broda, absolwent PWSSP we Wrocławiu.

sobota, 27 listopada 2010






Uwielbiam śnieg. Zimą dobrze czyta się haiku. Poniżej jedno z moich ulubionych.

Pierwszy śnieg -
Głowa lekka,
Myję sobie twarz.


Etsudjin (1656-1739)

A teraz zmykam na łyżwy! :)

czwartek, 18 listopada 2010






Już jutro zaczyna się 3 MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL TWÓRCZOŚCI KOBIET NO WOMEN NO ART. Polecam to wydarzenie wszystkim, zarówno kobietom, jak i mężczyznom. Program znajdziecie tutaj: www.nowomen-noart.pl

Sama kupiłam już bilety na piątek 26 listopada o godz. 19:00 do Kina Muza na premierę filmu Pepperminta Pipilotti Rist i spotkanie z odtwórczynią głównej roli Eweliną Guzik.

Pamiętam, jak kilka lat temu, a dokładniej w 2004 roku w CSW w Warszawie oglądałam wystawę Rist prezentującą jej wideo. Twórczość tej jednej z najważniejszych i najbardziej znanych artystek szwajcarskich zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam pracę Sip My Ocean (zarówno obraz jak i dźwięk) i nawet dziś czuję gęsią skórkę na samą myśl o niej. To chyba jedna z najbardziej znanych prac Rist. Zapewne z różnych powodów Rist tak bardzo właśnie wtedy mnie zachwyciła. Jestem ciekawa jak zareaguję na nią tym razem. Jedno jest pewne bardzo się cieszę na ten wieczór. Cenię Rist za prostotę, banalność i kicz, które są u niej tak samo prawdziwe jak prawdziwe jest nasze wnętrze i jak prawdziwe są nasze uczucia, które w tym wnętrzu skrywamy. Cenię Rist za płynne granice, za odwagę i bunt, za soczystość i barwność, oniryczność i terapeutyczność, za zmysłowość i bycie po stronie życia, jakkolwiek absurdalne i szalone by one nie było.

Polecam: www.pepperminta.ch

niedziela, 14 listopada 2010






W zeszłym tygodniu o tej porze jechałam zatłoczonym i obskurnym pociągiem z Krakowa do Poznania. Mocno zmęczona po pięciu dniach intensywnej pracy, stęskniona za własnym domem i bliskimi, a jednocześnie zadowolona, bo Targi Książki okazały się bardzo udane, no i bo liznęłam trochę Festiwalu Conradowskiego. Żałuję tylko, że tak niewiele liznęłam. Polecam zajrzeć na: www.conradfestival.pl

Udało mi się pójść na spotkanie z Rabihem Alameddinem, autorem książki Hakawati, mistrz opowieści. Było to cudny wieczór. Spotkanie prowadził (świetnie!) Grzegorz Jankowicz, a autor pełen życiowej mądrości ironizował odpowiadając prawdziwie. Zamierzam sięgnąć po książkę, którą już dawno temu wiele osób mi polecało. Wybrałam się na koncert muzyki tunezyjskiej w wykonaniu zespołu Perpetual Motion oraz odwiedziłam Żydowskie Muzeum Galicja, gdzie odbył się bardzo intymny i poruszający wieczór poetycki Piotra Sommera. Z żalu, (choć oczywiście nie tylko z żalu), że nie udało mi się wybrać na spotkanie z Marjane Satrapi obłowiłam się w oba tomy Persepolis oraz jeszcze kilka innych książek, o których napiszę innym razem.

Zatem powoli wracam z rozmaitych podróży, przeprowadzek, remontów i innych prac. Pewnie więcej będzie tu teraz o przeszłości, albo raczej teraźniejszość intensywnie przeplatać się będzie z tym, co ciekawego robiłam w październiku ;)

czwartek, 16 września 2010







Wzięło mnie na książki kulinarne, a właściwie nie kulinarne tak do końca, wszak nie są to książki pełne przepisów i porad kulinarnych, ale są to książki, w których głównym bohaterem jest jedzenie, a tematem pasja przyrządzania. Pewnie to wszystko po części dlatego, że tak naprawdę to od niedawna mam własne garnki i kuchnię i jestem w niej sama i mogę rządzi ile chcę. Pewnie też przez GARNEK AKADEMICKI ZAKWADRANS KULINARNY, który prowadzę w Radiu Afera. Czyli uogólniając wyżywam się kulinarnie na tyle na ile czas, siły i budżet pozwalają. Całkiem naturalnie zatem zaczęłam też objadać się stosowną literaturą.

Przed wakacjami do moich rąk trafiła książka Georganne Brennan Świnia w Prowansji. Dobre jedzenie i proste przyjemności w południowej Francji, którą wydało Wydawnictwo Czarne. Do sięgnięcia po tę książkę zachęciło mnie w dużym stopniu pochlebne słowo Roberta Makłowicza, które można przeczytać na odwrocie książki. Świnia w Prowansji to rzecz bardzo interesująca, napisana przez dziennikarkę i autorkę książek kulinarnych, która urodziła się i wychowała w południowej Kalifornii. Jak łatwo się domyślić Georganne, któregoś dnia postanowiła zmienić swoje życie i zrealizować pewne marzenie - wyjechać, poznać nowy kraj, ludzi, żyć inaczej - bliżej z naturą. W ten sposób w 1970 roku wraz z mężem i córką przeprowadziła się do południowej Francji by w tradycyjny sposób wytwarzać kozi ser, hodować świnie. Zanim jednak zaczęła to wszystko robić musiała się tego przede wszystkim nauczyć, co oczywiście nie było proste. Książka Georganne jest właśnie o poznawaniu wiejskiego życia w Prowansji oraz o poznawaniu tamtejszej kuchni. Autorka zachwyciła się chodzeniem na grzyby, wspólnym biesiadowaniem, a nawet świniobiciem - mocny rozdział, który o tym opowiada, pozostaje na długo w pamięci. Miejscami książka wydawała mi się zbyt amerykańska, ale urzekło mnie to, że nie jest to kolejna tkliwa historia, w której pod pretekstem kuchni, jedzenia i poznawania nowej kultury, mamy wpleciony wątek romansowy. To bez wątpienia książka o jedzeniu. Jedzeniu, które jak pisze Georganne ma moc łączenia ludzi, a sposoby jego przyrządzania regulują naszą codzienność. Atutem Świnii w Prowansji są też przepisy kulinarne. Nie ma ich wiele, jest tyle ile rozdziałów, czyli osiem. Poza tym bardzo spodobały mi się oczywiste, lecz jakoś olśniewające słowa Georganne:

W Prowansji nauczyłam się, że jedzenie to znacznie więcej niż zaspokajanie głodu. Zrozumiałam, że zbieranie, polowanie i uprawianie to część życia wciąż naznaczonego rytmem pór roku, życia, które wiąże ludzi z ziemią i ze sobą nawzajem.

Warto wspomnieć, że po powrocie do Stanów Georganne Brennan wraz z Charlotte Glenn założyła firmę, która zajmuje się dystrybucją nasion, a sama autorka działa w ruchu slow food, prowadzi warsztaty kulinarne w Prowansji i USA i pracuje obecnie nad książką o dorastaniu w Kalifornii w magicznych latach 40 i 50.

Druga książką, po którą sięgnęłam, która także związana jest z kuchnią i jedzeniem i jak się okazało także z Francją, a na dodatek napisała ją również Amerykanka, została niedawno wydana przez Wydawnictwo Literackie. Chodzi o Moje życie we Francji autorstwa Julii Child. Nie będę ukrywać, że do przeczytania książki sprowokował mnie film Julie i Julia, który widziałam z opóźnieniem w stosunku do tego kiedy był pokazywany w kinach. Film, owszem podobał mi się, ale nie zachwycił mnie bardzo. Co innego książka, która okazała się wręcz doskonałym czytadłem, idealnym na początek jesieni. Mimo, że Moje życie we Francji ma prawie pięćset stron płynie się przez tę książkę wręcz cudnie. Julia Child, nieco inna niż w filmie, ujmuje bardziej. Opisy Paryża, paryskich knajpek i serwowanych w nich przysmaków są świetne. No i przede wszystkim subtelny, życiowy humor, który bije z tej książki wraz z bardzo realnym, nieprzerysowanym optymizmem i energią życiową. Po lekturze dosłownie marzę by przeczytać i wypróbować pierwszą książkę kulinarną Julii Child Doskonalenie się we francuskiej sztuce kulinarnej. Ale kiedy książka ta zostanie przełożona na język polski i czy w ogóle? Póki co polecam wszystkim Moje życie we Francji, które przede wszystkim jest niezwykłą opowieścią o życiu pewnej kobiety - Amerykanki, która zupełnie nie potrafiła gotować, ale częściowo pod wpływem pobytu we Francji, postanowiła się w tym doskonalić. A że dzięki temu napisała książkę (i to nie jedną), zaczęła prowadzić program kulinarny w telewizji oraz robić sporą karierę, to już inna część tej przesympatycznej historii ;)

Myślałam, że tu zakończę dzisiejszy post, ale chyba nie może być tak, że piszę o książkach o jedzeniu i nie zarekomenduję żadnego przepisu :) Niech będzie zatem o tym, co dziś zjadłam, a wcześniej ugotowałam na obiad. Średnio to wyrafinowane i mało francuskie - choć w sumie Francuzi bardzo lubią zupy nawet na kolację, trochę amerykańskie - wszak kukurydza w tym daniu króluje, ale przede wszystkim smaczne.

Zupa kukurydziana

Składniki:
2 puszki kukurydzy
cebula lub jak ktoś lubi dwie cebule
ząbek czosnku lub jak ktoś lubi dwa ząbki ;)
oliwa z oliwek
masło
łyżeczka kurkumy
przyprawa chili
1,5 l rosołu


Do garnka wkładamy łyżkę masła i ok. trzech łyżek oliwy z oliwek. Zapalamy mały gaz. Obraną cebulę i czosnek siekamy na małe kawałeczki i wkładamy do garnka by zarumienić na oliwie i maśle. Dodajemy kurkumę, chili i 2/3 osączonej kukurydzy. Mieszamy. Zalewny rosołem i gotujemy około 15 minut. Potem miksujemy i na koniec dodajemy 1/3 kukurydzy, która nam została. Gotujemy jeszcze chwilę. Zupę można jeść z groszkiem ptysiowym i pietruszką. Ciekawie smakuje doprawiona startym parmezanem. To idealna, rozgrzewająca, prosta, szybka i smaczna strawa na zimne jesienne wieczory. Wpadłam na nią, gdy zobaczyłam, że mam pusto w lodówce, a w spiżarce tylko 2 puszki kukurydzy :)

Bon appetit!

poniedziałek, 6 września 2010




Kazimierz Malewicz, Biegnący mężczyzna, 1932-34, olej na płótnie.



Czas się przyznać, pochwalić, napisać o tym. Biegam. To znaczy jestem biegaczem amatorem. Biegam od kilku miesięcy.

Zaczęło się prozaicznie. Skończył się sezon na pływalnię krytą i pomyślałam, że fajnie byłoby znaleźć jakiś inny sport. Wymagania miałam małe, a może duże: tanio, elastycznie terminowo/godzinowo, blisko domu, satysfakcjonująco.

Któregoś razu pewna osoba zaczynała właśnie sezon i zapytała, czy nie spróbowałabym z nią. Spróbowałam. Byłam zdziwiona, że aż tak mi się spodobało. Zaczęłam biegać i biegałam tak kilka tygodni, zastanawiając się, czy mi się odechce, znudzi... aż w końcu stwierdziłam, tak, będę to robić. Będę biegać, chcę biegać, biegam.

Byłam wtedy może w połowie treningu. Trening to w moim przypadku bieganie trzy/cztery razy w tygodniu, a raczej marszobiegi. Zaczynałam od biegu trzydziestu sekund i marszu cztery i pół minuty, co razem daje pięć minut. Podczas jednego treningu biegnę i maszeruję tak na zmianę po sześć razy. Każdy taki cykl powtarzam przez co najmniej dwa tygodnie, aż do momentu, w którym czuję, że biegnę lekko. Wtedy przychodzi moment na zwiększenie czasu biegu i zmniejszenie czasu marszu, ale całość zawsze ma pięć minut i powtarzana jest sześć razy. W ten sposób w zeszłym tygodniu pobiegłam cztery i pół minuty i maszerowałam trzydzieści sekund. Kolejny krok przede mną to przełom: bieganie trzydzieści minut bez przerwy, już bez marszu.

Gdzieś w połowie treningów przyszedł czas na kupienie butów do biegania, pulsometru. W którymś momencie weszłam na stronę www.bieganie.pl i czasami nadal tam zaglądam, choć niewiele rozumiem ;) Maraton nie jest moją ambicją ale staram się kontrolować, by się nie przetrenować, by biegać świadomie i zdrowo. Gdzieś przy biegu trzy i pół minuty odkryłam na przykład, że źle stawiam stopę, co powoduje silny ból kolan, tak więc musiałam szybko zacząć pracować nad techniką. Teraz jest już wyśmienicie.

Kilka dni temu przeczytałam rewelacyjny esej o bieganiu. Opublikowany został w TYGODNIKU POWSZECHNYM, autorem jest Tadeusz Sławek. Przyszedł zatem dla mnie czas by zastanowić się nad bieganiem, nad tym czym ono jest dla mnie i dlaczego biegam.
Esej znajdziecie TU.

To esej, pod którym chciałabym się podpisać obiema nogami;) Sławek pisze, o biegaczu amatorze, który ćwiczy się w rezygnacji, o tym, że bieganie to forma abdykacji oraz praktykowanie wdzięczność.

To, co najistotniejsze w momencie, gdy biegacz-amator wychodzi na trasę, to rezygnacja z wszystkiego. Nie ma żadnego wsparcia, nikt za nim nie jedzie, niczego – poza, być może, niewielką butelką wody – nie zabiera. Ta redukcja obciążenia jest redukcją znaczenia. Pozostawia za sobą wszystkie emblematy pozycji społecznej, władzy, materialnej zasobności. Co najwyżej może mieć mniej lub bardziej markowe buty.

Nie chcę nikogo namawiać do biegania. Chcę tylko podzielić się moją radością z biegania. Każdy swoje bieganie powinien odkryć sam, na miarę własnych możliwości i własnego tempa. (...) bieganie to nasłuchiwanie rytmów ciała. Własnego ciała.

Niebawem znów zacznie się sezon na pływalnię. Wrócę na nią, ale biegać nie przestanę, na tyle na ile pozwoli na to pogoda. Ostatnio przydarzyło mi się biec w deszczu. W późnym, jeszcze letnim, sierpniowym deszczu, który zwiastował jesień. Nie miałam na sobie nic przeciwdeszczowego, ale nie mogłam przestać biec, było cudownie...

środa, 18 sierpnia 2010





Od długiego już czasu oprócz Radia Afera słuchamy namiętnie Programu Drugiego Polskiego Radia. Zawsze rano i zawsze wieczorem i w nocy. Jest kilka audycji, które są w naszej stałej, domowej ramówce. To m.in. CZTERY STRUNY ŚWIATA program autorski niezastąpionego Piotra Matwiejczuka, który gości w eterze zawsze w niedzielę od 23:00. To audycja wyjątkowa, pełna różnorodnej, wybornej muzyki, często takiej, którą trudno usłyszeć gdzieś indziej, trudno zdobyć. To audycja mistrzowsko i jednocześnie na luzie prowadzona. To audycja, od której można się uzależnić ;) W Dwójce uwielbiam też poranne rozmowy (7:35 środa) Katarzyny Nowak i Sylwii Chutnik oraz prowadzony przez Hannę Marię Gizę Klub Ludzi Ciekawych Wszystkiego. Chociażby przed chwilą w Sezonie na Dwójkę słuchałam bardzo interesujących rozmów z Adamem Wiedemannem o Henryku Berezie i Marku Hłasce, oraz z Irkiem Grinem o Międzynarodowym Festiwalu Kryminału we Wrocławiu. Chyba długo mogłabym wymieniać i zachwalać kolejne audycje i prowadzących, ale nie o tym chciałam zasadniczo napisać ;)

Ufam Panu Piotrowi i CZTEREM STRUNOM ŚWIATA właściwie całkowicie. W ostatnią niedzielę pojawiła się tam wzmianka o koncercie, który odbędzie się w Poznaniu w najbliższy piątek - bilety za 100 groszy już kupiłam :) Wystąpi siedmioosobowy hiszpański zespół Elbicho grający flamenco duende połączone z psychodelicznym rockiem lat 70. oraz surrealistycznymi tekstami piosenek. Bardzo jestem ciekawa tego wydarzenia. W wolnej chwili warto zajrzeć tutaj: www.elbicho.com

Polecam zatem ostatni koncert z cyklu na 100-lecie CK ZAMEK
i zapraszam 20 sierpnia na 21:00 na Dziedziniec Różany, gdzie wystąpi Elbicho, a na dodatek o 22:30 odbędzie się urodzinowy pokaz sztucznych ogni ;)

niedziela, 15 sierpnia 2010





Jest pewien rodzaj książek, które wyjątkowo lubię. To książki o książkach, zarówno o pisaniu, jak i o czytaniu. Napisać tego typu dobrą książkę nie jest łatwo.

Ostatnio wpadł mi w ręce wznowiony przez Wydawnictwo Znak zbiór esejów Anne Fadiman Ex libris. Wyznania czytelnika. Ta książka to mistrzostwo eseju, mistrzostwo pisania o książkach. Już pierwszy esej Zaślubiny księgozbiorów czytałam śmiejąc się głośno i przytaczając wybrane fragmenty osobie, która siedząc obok mnie czytała zupełnie coś innego. Czytanie pierwszego eseju skończyło się na tym, że od razu przeczytałam go ponownie, a potem po raz trzeci - na głos ;) Po prostu uczta!

Wcale nie gorzej było z kolejnymi esejami zawartymi w książce, a jest ich łącznie dziewiętnaście. No właśnie, tylko tyle. Szybko zorientowałam się, że mam predyspozycje by przeczytać tą książkę w jeden wieczór. By pożreć ją zachłannie i prawie dosłownie. Zatem zadałam sobie limit. Jeden esej dziennie. Uczta i katorga jednocześnie, bo chciało się więcej, ale nie chciało się kończyć przygody z tą książką. Psoty wieloczłonowców były niesamowite, porwał mnie esej Moja specjalna półka, rozbawił Tak nie wolno obchodzić się z książką, wzruszył Słowa na szmucpaginie, a test z eseju Prawdziwa kobiecość kazałam zrobić mężowi ;)

Banałem będzie pisanie, że utożsamiam się z większością zdań autorki, że praktykuję to samo co ona: czytam i gromadzę książki, że spotykają mnie podobne refleksje i zdarzenia. Zapewne może tak powiedzieć prawie każdy, kto sięgnie po ten tom. Bo ten kto sięgnie i go przeczyta na pewno będzie kimś dla kogo książki są czymś z jednej strony wyjątkowym, z drugiej tak niezbędnym, że powszednim i codziennym.

Mistrzostwo Fadiman polega na wyjątkowej umiejętności łączenia erudycyjności i życia prywatnego. Eseje są ciepłe i osobiste, pełne anegdot, a jednocześnie nie brak im dystansu i ironii no i świetnego poczucia humoru. Czytając Fadiman można przekonać się, że mole książkowe mają z sobą wiele wspólnego, choć każdy jest zupełnie inny i inaczej celebruje książki oraz ich czytanie.

Po przeczytaniu Ex libris. Wyznania czytelnika pobiegłam do księgarni zakupić tom drugi esejów Anne Fadiman W ogóle i w szczególe. Eseje poufałe i trwam w fascynacji. O tak! Trwam i czytam na okrągło licząc, że niebawem znowu pojawi się na polskim rynku jakaś książka tej zakochanej w książkach amerykańskiej eseistki.

P.S. Brawo dla Wydawnictwa Znak za pięknie wydane oba tomy!

piątek, 6 sierpnia 2010







Centrum Kultury Zamek w Poznaniu ma w tym roku bardzo okrągłe urodziny, obchodzi 100 lat! :) W związku z tym jubileuszem na sierpień przygotowano szereg spektakli, koncertów pod hasłem ZA STO GROSZY. Wybrałam się na belgijski Compagnie Thor i spektakl To the Ones I Love.

Pokazywana na Dziedzińcu Różanym choreografia Thierriego Smitsa do muzyki J.-S. Bacha w wykonaniu dziewięciu tancerzy afrykańskiego pochodzenia niestety nie porwała mnie. Okazało się, że upodobałam sobie w tańcu coś zupełnie innego i coś zupełnie innego jest dla mnie istotne. Zatem mimo wszystko miły wieczór zakończyłam z niedosytem, lekkim ale stanowczym nie dla Compagnie Thor i radosnym tak dla biletów za 100 groszy ;)

poniedziałek, 2 sierpnia 2010






Tym razem więcej czytam niż piszę. Czas trochę nadrobić zaległości. Czekałam z zaciekawieniem na kolejną książkę Elif Şafak, która zostanie przetłumaczona na język polski. I jeśli dobrze pamiętam to doczekałam się w maju, bo nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się Bękart ze Stambułu. Dla spragnionych informacji o autorce polecam ciekawy wywiad, który przeprowadził Jakub Janiszewski, i który publikowany był w Wysokich Obcasach w kwietniu zeszłego roku (zajrzyjcie TU).

Jeśli zaś chodzi o Bękarta ze Stambułu to książka wciągnęła mnie równie mocno jak Pchli pałac. Pisarstwo Şafak jest dla mnie świetnym połączeniem zarówno lekkiej i wartkiej lektury jak i książki, która zmusza do intelektualnego zamyślenia, refleksji. Całość pisana jest soczystym i świetnym językiem, a konstrukcja zmusza czytelnika do skupienia, gdyż przypomina gęste drzewo genealogiczne (kłącze? kłania się dekonstrukcja hehe), ale nie tylko. Każdy z rozdziałów nosi tytuł kolejnego składnika tradycyjnego tureckiego deseru, z cyjankiem potasu włącznie, co wiąże się z kryminalnym wątkiem opowieści... Z resztą kuchnia i jedzenie, to jakby osobny, pyszny, zmysłowy bohater powieści.

Bękart ze Stambułu to saga o losach dwóch rodzin - pozornie z sobą nie związanych - Turków mieszkających w starej dzielnicy Stambułu oraz tureckich Ormian, emigrantów w USA. Główną rolę w powieści, jak i w owych rodzinach odgrywają kobiety, prababcie, babcie, matki, córki, siostry, ciotki, kuzynki. Zatem książka jest po kobiecemu inteligentnie rozgadana i barwna, przesycona mieszanką magii i realizmu.

Wydając Bękarta ze Stambułu Şafak wywołała skandal nad Bosforem. Autorka porusza w książce także polityczno-historyczne wydarzenie, które do tej pory jest w Turcji tematem tabu - rzeź i masakrę Ormian w 1915 r. Tym samym Bękart ze Stambułu jest również powieścią o potrzebie pojednania, o tym, jak trudne jest znalezienie się w teraźniejszości bez zrozumienia przeszłości, swojej rodziny, swego narodu. Şafak pisze o patrzeniu w przyszłość z koniecznością pamiętania historii.

Zatem po tej satysfakcjonującej, pouczającej, zabawnej i wzruszającej lekturze pozostaje mi czekać na kolejną książkę Şafak, która całe szczęście planowana jest już na listopad!

niedziela, 25 lipca 2010



Stylem czytającym


Cisza


Zamek

sobota, 24 lipca 2010







Deszcz pieści dziś Poznań, który smażył się w upale od kilku tygodni. Miałam dziś zamieścić tutaj pocztówki z wakacji, ale będzie scenka rodzajowa, którą obserwowałam z kuchennego okna, dziś przy późnym śniadaniu. Nie ma to jak deszczówką umyć i podlać domowe kwiaty, i to z jakim ciśnieniem :)

p.s. trochę wstyd mi za to podglądactwo, ale sąsiad był uroczy :)

piątek, 23 lipca 2010






Moje wakacje powoli dobiegają końca. Był to cudny czas pełen słońca, kąpieli morskich, gier plażowych i karcianych, pysznych spotkań ze znajomymi i pysznych posiłków rybnych popijanych rajskim "Żywym" :) Wieś kaszubska daje odetchnąć, a orzeźwiający Bałtyk ustanawia nowy porządek, który bardzo trudno jest porzucić...




Na wakacje zabrałam z sobą kilka książek. Zaczęłam od Siddharthy Hermanna Hessego, z którą świetnie się kontemplowało w upale i piasku. Pamiętam, że kilka lat temu miałam w rękach tę książkę ale w zgiełku codzienności nie mogłam jej przeczytać do końca i tak jak chciałam. Tym razem przyszedł odpowiedni czas.




Potem sięgnęłam po coś wybitnie hedonistycznego - Pieśń morza Manuela Vicenta - przezabawna, pełna realizmu magicznego bardzo dobrze skonstruowana proza, którą świetnie jest czytać właśnie nad morzem np. w kameralnej tawernie przy plaży. Książka pobudzająca zmysł smaku i węchu - do dziś po jej przeczytaniu mam ochotę na soczystą pomarańczę i coś jeszcze... ;)




W końcu przyszedł czas na Pokój Jakuba Virginii Woolf. Okazuje się, że Woolf także świetnie pochłania się nad morzem, a może przede wszystkim tam. Czytając o młodym mężczyźnie i obyczajowości początku XX wieku byłam w Kornwalii, we Włoszech i w Grecji miałam wrażenie, że na plaży, na której siedzę również odbywa się swego rodzaju literatura. Zupełnie inaczej zaczęłam reagować na strzępki dobiegających mnie rozmów...




W drodze do Poznania przyszedł czas na Haruki Murakamiego O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu. Pamiętnik. Zgrabnie i wciągająco napisana rzecz pokazała mi zarówno bycie pisarzem, jak i bycie biegaczem. Wszystko to z różnych stron, choć nie do końca wierzę autorowi, który zdaje się w swych opiniach i stwierdzeniach niekonsekwentny. Książka nie powala, mimo tego była to całkiem ciekawa lektura dla początkującego biegacza - jakim jestem, chociaż nie jest moim celem ultra maraton na 100 km ;)

poniedziałek, 12 lipca 2010





Może nad morze? Dopinam plecak i myślę sobie, że jeszcze dzisiaj będę pluskać się w słonych falach Bałtyku :)

piątek, 9 lipca 2010





Dzisiaj Gaba Kulka w ramach Muzyka i Muzyka na Dziedzińcach Zamkowych - letniego cyklu koncertów realizowanych w plenerze,
w przestrzeni trzech zamkowych dziedzińców. Cóż, była po prostu świetna! :)

Moje niejasności, Twoje niejasności pokrywają się. Może będzie dobrze?

niedziela, 4 lipca 2010











Najważniejszym spektaklem tegorocznego Festiwalu Malta pozostanie dla mnie bez wątpienie Sutra Sidiego Larbiego Cherkaoui. Minimalizm środków sprawia, że chciałoby się powiedzieć, że był to spektakl surowy, ascetyczny. A był po prostu poetycki i bardzo plastyczny, niczym sen. Jednakże wszystko to w duchu kultury wschodu i zen. Dzięki mistrzowskiej muzyce skomponowanej przez Szymona Brzóskę (BRAWO!), granej na żywo, płynęło się przez to mądre i refleksyjne dzieło w pięknym rytmie, równowadze. Piękne.

„Japoński przyjaciel zapytał mnie: co kochasz? Opowiedziałem mu o jodze, śpiewie i sztukach walki. Utrzymywał kontakt z mnichami ze świątyni Shaolin i zaproponował, że mnie przedstawi.” W ten sposób Sidi Larbi wraz z rzeźbiarzem – ikoną sztuki współczesnej, autorem potężnych instalacji – Antonym Gormleyem i młodym, polskim kompozytorem Szymonem Brzóską spędził wiele miesięcy w chińskim klasztorze, pracując nad koncepcją sztuki. Oniryczny spektakl, w którym biorą udział mnisi – adepci zen, skupia całą uwagę na skomplikowanej więzi łączącej dorosłego mężczyznę z jedenastoletnim chłopcem. Sutra łączy jogę z sufickim transem, pantomimą i językiem migowym, mową i spontanicznym śpiewem. Ubrany w wyrafinowaną oprawę plastyczną i muzyczną spektakl jest swoistym traktatem o kondycji ludzkiej, tożsamości religijnej i seksualnej, refleksją na temat zderzenia kultur, dojrzewania, lęku przed usamodzielnieniem się dziecka. „Moja estetyka, wyczucie piękna – podkreśla Sidi Larbi Cherkaoui w wywiadzie – wiąże się z dzieciństwem, czerpie z połączenia kaligrafii z malarstwem flamandzkim (…). Zawsze myślę o tańcu w języku perspektywy. To zawsze jak rysowanie.”

p.s. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że można tak genialnie ograć niewyszukany rekwizyt - drewnianą skrzynię!

sobota, 3 lipca 2010





Ostatnie spektakle z serii Stary Browar Nowy Taniec Na Malcie były bardzo różnorodne.

W czwartek oglądałam świetne solo Charlotte Vanden Eynde I’m Sorry It’s (Not) A Story. Każdy ruch, gest, krok, taniec miał tutaj ogromne znaczenie. Artystka nieprzeciętnie potrafiła skupić na sobie uwagę. Surowość i minimalizm dopełniała głębia znaczeń, która pojawiała się w głowie widza wraz z każdą kolejną minutą spektaklu. Charlotte przypominała mi figurkę z pozytywki, lolitkę, kobietę na wybiegu, osobę która jest ofiarą molestowania. Bez wątpienia była to dość mocna bajeczka.

Później wystąpił Tarek Halaby z czymś co nazwał Próba zrozumienia mojej socjopolitycznej sytuacji poprzez artystyczne poszukiwania osobistej tożsamości w odniesieniu do konfliktu palestyńsko-izraelskiego, część I . Tarek Halaby - amerykański Palestyńczyk, urodzony w Arabii Saudyjskiej, z amerykańsko-jordańskim paszportem, wychowany w wierze katolickiej, od zawsze mówiący tylko po angielsku, żyjący w Stanach Zjednoczonych od 10 roku życia - postanowił zapytać o swoją tożsamość. Pokazać sytuację Palestyńczyków i uwrażliwić na nią widza. Miał być to spektakl taneczny, ale artysta przyznał się do własnej porażki, do tego, że w trakcie pracy nad spektaklem, projektem, uświadomił sobie, że nie umie przełożyć tego, co ma w głowie na ruch, ciało. Zetem spektakl wykorzystywał zupełnie inne formy. Był niejako przegadanym, komicznym, a jednocześnie śmiertelnie poważnym performancem, angażującym publiczność. Artysta na walizkach, bezdomny, ze zgubioną tożsamością, który opowiadając o swojej sytuacji - z całym bagażem nieudolności - stara się uwrażliwić widza na problem swojej tożsamości, Palestyńskiej tożsamości, tożsamości w ogóle. Zaskakujące w formie i dobre.

Tegoroczną serię Stary Browar Nowy Taniec Na Malcie zamknął niejako spektakl Jonathana Burrowsa & Matteo Fargiona Cheap Lecture & The Cow Piece. Dwie etiudy, obie wznoszące się na wyżyny abstrakcji i absurdalnego komizmu. Dygresyjny i przezabawny, odczytany i odśpiewany Cheap Lecture był wariacją na temat artystycznej pracy, reakcji widzów, muzyki. Filozoficzno komiczny. Z kolei The Cow Piece w równie absurdalny i komiczny sposób pochylał się nad śmiertelnością i tańcem w ogóle. Duet Burrows i Fargion porwał część publiczności, ale cześć zdecydowanie nie. Ja znalazłam się gdzieś pośrodku, przechylając się niestety bardziej w stronę tej drugiej grupy.





W ostatnich dniach Festiwalu Malta udało mi się także obejrzeć Another Sleepy Dusty Delta Day Jana Fabra. To solo jednej aktorki, tancerki. Głównym motywem muzycznym, który jest także przez nią wyśpiewywany jest hit Bobbiego Gentry z 1967 roku Ode to Billy Joe.Piosenka opowiada o samobójczym skoku z mostu młodego chłopaka i zakochanej w nim dziewczynie, która próbuje sobie z tą śmiercią poradzić. Oprócz piosenki w spektaklu główną rolę gra także list pożegnalny napisany przez mężczyznę do ukochanej, który jest stopniowo odczytywany. Ale oprócz wątków tragiczno-miłosnych spektakl przesycony był także brudna codziennością - trudem i znojem pracy oraz piciem piwa. Świetna technicznie artystka przykuwała uwagę, lecz w pewnym momencie wszystko stało się jakby zbyt jasne, przewidywalne, zabrakło niedopowiedzeń. Po wyjściu ze spektaklu uświadomiłam sobie, że spodziewałam się jednak czegoś więcej niż umorusanie się w węglu i znęcaniu się (?) przesz piękną solistę w kanarkowej sukience nad kanarkami zwieszonymi w klatkach nad sceną. Lekko kontrowersyjne.

czwartek, 1 lipca 2010












W środę oglądałam spektakl Quiet Arkadiego Zaidesa (Stary Browar Nowy Taniec Na Malcie). Rzecz bardzo męską, mocną i siłową z jednej strony wyraźnie odwołującą się do konfliktu palestyńsko-izraelskiego, z drugiej uniwersalną opowieść o próbach komunikacji między ludźmi, którzy stoją po dwóch różnych stronach, a jednak naprzeciwko siebie. W głowie na długo pozostanie mi powtarzający się wielokrotnie, znaczący gest wykonywany przez artystów, który polegał na wyciągnięciu ręki w stronę drugiego człowieka, ale ręka ta płynnie przechodziła od agresywnego ciosu pięścią do przyjacielskiego uścisku dłoni. Był to gest niedokończony, przerwany. Zerwany, zatrzymany, zawieszony. W ostateczności nie dochodziło ani do uderzenia, ani do uścisku. Ręka została zawieszona w powietrzy, pomiędzy. Te kilka centymetrów wolnej przestrzeni pomiędzy zdawało się być miejscem nadziei.

Świetnym pomysłem było spotkanie i rozmowa z artystami po spektaklu. Czterej aktorzy i tancerze bardzo otwarcie mówili o swojej pracy. Ciepło i życzliwie. Na pewno ważną informacją, która dopowiedziała coś o samym spektaklu było wyjaśnienie, że scenografia - namalowane graffiti jest znane w całym Tel Awiwie, którego ulice są pełne tych właśnie motywów nawiązujących do problemu konfliktu. Żeby przekazać szczyptę rozmowy zacytuję Arkadiego Zaidesa: W świetle wciąż wzrastającej przemocy i nieufności pomiędzy społecznościami zamieszkującymi Izrael – społecznościami nieustannie poddawanymi manipulacjom i utrzymywanymi w stanie szoku, który uniemożliwia natychmiastową refleksję, jakakolwiek zmiana nigdy nie będzie możliwa. Wobec zaistniałej sytuacji poczułem, że potrzebujemy platformy, która pozwoli na otwartą i szczerą komunikację; że musimy stworzyć miejsce, w którym będziemy mogli bezpiecznie wypuścić na wolność nasze demony; gdzie irracjonalne, instynktowne reakcje i emocje poddamy odważnie eksploracji i analizie; gdzie będzie miała szansę dojść do głosu tzw. szersza perspektywa, i gdzie krok po kroku budować będziemy zaufanie… Palestyńczycy i Izraelczycy, aktorzy i tancerze, wszyscy żyjący w jednym państwie o nazwie Izrael. Proces twórczy karmił się wszystkimi możliwymi – społecznymi i artystycznymi – różnicami pomiędzy uczestnikami przedsięwzięcia. Cztery postaci malują krajobraz pełen agresji, pasji, współczucia, zagubienia i tęsknoty. To właśnie gdzieś wśród tej scenicznej intensywności i nadmiaru odnajdujemy nieustanne dążenie do odnalezienia miejsca, które zdolne będzie swą pojemnością udźwignąć wszystkie skonfliktowane strony – miejsca, w którym wreszcie zapanuje cisza.

środa, 30 czerwca 2010





Wczoraj Czerwona trawa gdańskiego Teatru Dada Von Bzdülöw (Stary Browar Nowy Taniec Na Malcie) oraz koncert córki brytyjskiej aktorki Jane Birkin oraz Serge’a Gainsbourga – francuskiego pieśniarza, kompozytora i kontrkulturowego skandalisty - Charlotte Gainsbourg w Starej Rzeźni.

Teatr Dada Von Bzdülöw urzekł roztańczeniem, lekkim, zwiewnym, zmysłowym. Erotycznością i narracją. Soczystością ruchów, muzyki, kostiumów. Wydaje się, że erotyzm i inicjacja to główne tematy Czerwonej trawy - inspirowanej książka Borisa Viana. Stwierdzam, że po tym wieczorze pozostaje mi tylko zasiąść do lektury.




Charlotte Gainsbourg niespodziewanie zachwyciła. Niespodziewanie, bo właściwie nie znałam jej wcześniej i nie wiedziałam czego się spodziewać, nie miałam nawet oczekiwań, bo dość nieoczekiwanie przyszło mi w tym koncercie uczestniczyć. I całe szczęście. Gainsbourg była słodko dekadencka, pięknie francuska, urzekająco nieśmiała a jednocześnie pewna siebie. Koncert miał świetne tempo, muzycy zdolni, słuchający się nawzajem, zgrani w każdym szczególe. Połączenie wielu różnych gatunkowo brzmień tworzyło bardzo przyjemną mieszankę muzyczną, której chciałabym jeszcze kiedyś posłuchać. Bis zrobił mi takiego smaka, że biegnę po płytę ;)

wtorek, 29 czerwca 2010







Wczoraj udało mi się obejrzeć trzy przedstawienia. A właściwie jedną wystawę - instalację Filipa Berta Eutopia w Starej Rzeźni, Bonanzę - filmowy teatr grupy Berlin pokazywany także w Starej Rzeźni w przestrzeni Maszynowni oraz Laugh Antoniny Baehr prezentowany w Starym Browarze (Słodownia +3) w ramach projektu Stary Browar Nowy Taniec Na Malcie. Wszystkie trzy rzeczy były świetne.

Eutopia urzekła mnie swoim minimalizmem, interaktywnością, prostotą, surowością i jednocześnie bardzo głęboką refleksją nad Europą, narodowością, miejscami zagłady, pamięcią oraz związkiem człowieka z miejscem, przestrzenią. Cała instalacja, w której Filip Berte uczestniczy osobiście, oczywiście świetnie koresponduje z historią Starej Rzeźni. Projekt The House of Eutopia trwa już od 2006 i będzie kontynuowany przez artystę do 2013 roku. Wtedy cały materiał zostanie zebrany w Domu Eutopii - konstrukcji wybudowanej na krótki czas w stolicy Europy, Brukseli.








Z kolei Bonanza, film pokazywany z pięciu ekranów w scenografii makiety małego miasteczka, zadziwiła i jednocześnie utwierdziła w pewnych przekonaniach, dotyczących tego, że do konfliktu w mieście nie potrzeba zbyt wielu mieszkańców, ani problemów. Z historii o amerykańskim kopalnianym miasteczku w stanie Colorado, które kiedyś słynęło z bogactwa i rozpusty, a w którym dziś na stałe mieszka siedem osób dowiadujemy się, że nawet w tak małej społeczności (a może przede wszystkim tak małej, która twierdzi, że stworzyła sobie raj na ziemi, a w dużym mieście nie chce i nie umie już funkcjonować), istnieją te same konflikty i problemy co gdzie indziej, a więc strach, plotka i wzajemne oskarżenia.




Na koniec wieczoru czekało mnie dużo śmiechu w związku ze spektaklem, a może właściwie performancem Antoniny Baehr Laugh. Był to mistrzowski spektakl o śmiechu. Ciągle nie mogę wyjść z podziwu, że można pokazać tę emocję z tylu stron, kształtów, barw. Niesamowite jest oglądanie kogoś kto przez 70 minut się śmieje i w dodatku robi to na tyle ciekawie, że jest to intrygujące i interesujące. Jest śmiesznie, strasznie, energetycznie i refleksyjnie. Śmiech publiczności nie jest celem głównym, ale jednocześnie jest nie do uniknięcia, wszak śmiech sam w sobie bywa mocno zaraźliwy. Antonia Baehr bada śmiech, rejestruje śmiech innych, przygląda mu się, ćwiczy go, bawi się nim. Lekko manipuluje zaczynając od zaraźliwego chichotu, przez groteskowy wybuch śmiechu, kończąc na dźwiękach graniczących z odgłosami płaczu, duszenia się. Po spektaklu dowiedziałam się, że Antonia Baehr opublikowała także książkę LACHEN/RIRE/LAUGH będącą dokumentacją projektu oraz swego rodzaju podręcznikiem użytkowania partytur śmiechu w niej zamieszczonych i ćwiczeń do wykonywania w grupie lub samemu. Chętnie zobaczyłabym inne dzieła artystki, która słynie z interdyscyplinarności, przekraczania granic gatunków, oraz podziału na męskie i żeńskie - czego także doświadczyć można było w poniedziałkowy wieczór.

Zatem mój początek MALTY udany.

poniedziałek, 28 czerwca 2010





Od dziś zaczynam coroczną ucztę teatralną, u mnie głównie taneczną. Pierwsze relacje już wkrótce ;) Polecam:
www.malta-festival.pl

niedziela, 27 czerwca 2010

W drodze do Białogóry.


Żarnowiec, Kompleks Kościelno - Klasztorny, kościół ss. Benedyktynek (pierwotnie cysterek).


Białogóra - las w drodze nad morze.


Białogóra - u szczytu celu.


Bałtyk.


Tłumy w Białogórze ;)