poniedziałek, 29 czerwca 2009



Dziś odbyła się ostatnia, przed wakacyjna przerwą, „Poczytalnia” w Radiu Afera. Opowiadałam o dwóch książkach. Zupełnie innych właściwie, ale mających cienką nić porozumienia – wątek inicjacji, przekraczania progu dorosłości, świadomości. Zacznę od tej cieńszej ;)

„Montedidio” znaczy góra pana. To tytuł książki Erri De Luca i nazwa dzielnicy Neapolu, gdzie toczy się akcja i w której żyje główny bohater, chłopiec w okresie dojrzewania. „Montedidio” to typowa włoska dzielnica, pełna wąskich uliczek, ciasnoty, wywieszonego na suszenie prania. Aczkolwiek w książce wyjątkowy nacisk kładziony jest na neapolitańskość i regionalność odczuwaną głównie w dialekcie mieszkańców Montedidio.

Chłopiec pracuje u majstra Errica stolarza, gdzie zaprzyjaźnia się z szewcem, Żydem, Rafaniello, który zatrzymał się w Neapolu, w drodze do Jerozolimy. Zatrzymał się dlatego, gdyż zobaczył, iż ludzie chodzą w Neapolu boso i stwierdził, że przydałyby im się buty. Poza tym zatrzymało go nie co innego, jak Montedidio, czyli nazwa dzielnicy. Rafaniello to postać symboliczna, mistrz, wędrowiec, garbaty tułacz. Z jego garbu, który coraz bardziej pęcznieje i boli mają wykluć się skrzydła.

Ciekawym motywem, konstrukcyjnym powieści, jest nauka przez głównego bohatera rzucania bumerangiem. To magiczny przedmiot, a do właściwego rzutu dochodzi tylko raz. Chłopiec przechodzi przez pierwszą miłość, pisanie pamiętnika na rolce papieru toaletowego, chorobę matki, ale chyba najważniejsza w tej książce jest jego relacja z Rafaniello właśnie.

„Montedidio” to powieść inicjacyjna ze szczyptą realizmu magicznego i licznymi odniesieniami biblijnymi napisana przez człowieka wielu zawodów, który ma bardzo ciekawą biografię. Jak możemy wyczytać Erri De Luca jest poetą, prozaikiem, tłumaczem, między innymi fragmentów Biblii, wieloletnim działaczem radykalnej lewicy, był kierowcą ciężarówki, murarzem, robotnikiem Fiata, alpinistą. „Montedidio” to pierwszy jego tekst wydany po polsku. Myślę, że z chęcią sięgnę po kolejne tytuły, a jest na co czekać, bo mimo późnego debiutu (pierwszą książkę autor wydał tuż przed czterdziestką) Luca opublikował już ponad trzydzieści książek.

Można by powiedzieć, że „Godot i jego cień” to też niemal powieść inicjacyjna. To opis narodzin prywatnego mitu Antoniego Libery, jakim jest Beckett. Mamy tutaj i mistrza i ucznia.

Ta książka to rekonstrukcja prywatnej legendy autora. Pamiętnik z pielgrzymki jaką odbył przez Nowy Jork, Londyn, Paryż, licznych ludzi i teksty by poznać Becketta osobiście. Pełno w tej książce przypadków, znaków, chociażby jak ten, że Libera urodził się w roku premiery „Czekając na Godota”. Autor bez wątpienia zdobywa się na dystans wobec samego siebie, odsłania się, obnaża siebie i mit, który go opętał. Jednocześnie to książka mocno egocentryczna, pełna wdzięczenia się, co jednak mi zupełnie nie przeszkadza.

Wciągają mistrzowsko zarysowane sceny takie jak opis wigilijnej nocy w Londynie, gdy Libera znajduje budkę telefoniczną, z której można dodzwonić się w każde miejsce na świecie za darmo, czy opis absurdalnej sytuacji na lotnisku, gdy ma rewizję osobistą, a samolot do NY czeka na niego.

Niewątpliwie „Godot i jego cień” świetnie się czyta. Jest w tej książce trochę stylu znanego z bestsellerowej „Madame”. Miejscami wcięga jak dobrze skrojona powieść kryminalna.

Co do zarzutów jakie stawiała się zarówno „Madame” i które stawia się także „Godotowi” dotyczących autentyczności opisywanej PRLowskiej rzeczywistości, nie uważam, żeby w tego typu literaturze konieczna była czysta historyczna prawda. Bardziej chyba chodzi o emocje i uczucia i mnie to nie przeszkadza. Co innego gdyby Libera chwycił za reportaż.

Pisząc o najnowszej książce Libery nie mogę pominąć faktu, że jest to tekst bogaty we wnikliwe analizy utworów Becketta, co czyni dzieło ciekawe także dla teatrologów. Polecam!

niedziela, 28 czerwca 2009


Wczoraj widzieliśmy ostatni spektakl na tegorocznej Maltcie. Wybraliśmy „Caligulę” Tomaža Pandura. Spektakl odwołujący się do dramatu Alberta Camus o tym samym tytule, to propozycja nowego odczytania historii cesarza Rzymu, którą znamy głównie z pism Swetoniusza. Propozycja podana świetnie. Zasługująca na oklaski na stojąca scenografia: aktorzy grają cały spektakl chodząc w wodzie. Czerń, biel, szarość, srebro i złoto oraz ostra czerwień, to kolory dominujące. Scenografia, która świetnie wpisuje się w poetykę nocy oraz otoczenie majestatycznych murów CK Zamek. Świetne kostiumy, no i przede wszystkim gra aktorska. A historia Caliguli? Cóż, teraz mam problem, czy ufać historykowi? Na pewno sięgnę po Camusa.

sobota, 27 czerwca 2009



Wczoraj odbył się spektakl na który czekałam najbardziej. Było to oczekiwanie w pewności, że będzie to zupełnie coś innego, niesamowitego, niezapomnianego i hmmm…. eleganckiego. Wszystko, a nawet więcej się sprawdziło. „Bolero variations” Raimunda Hoghe. Uczta.

Już wiem z czym będzie mi się kojarzyć melodia bolero, która do tej pory głównie przypominałam mi soboty, gdy byłam małą dziewczynką z warkoczem i chadzałam dumnie w wyprasowanych pięknie sukienkach i błyszczących lakierkach na sobotnie południowe koncerty „Pro Symfoniki” do Auli Uniwersyteckiej w Poznaniu. Tym razem za każdym razem, gdy usłyszę bolero przypomni mi się spokojny, wyważony krok Raimunda Hoghe, który zakreśla granicę sceny chodząc po jej brzegach w Sali Wielkiej CK Zamek. Tak właśnie spektakl się rozpoczął. A raczej trwał już, gdy widzowie zaczęli się schodzić, bowiem mistrz chodził już wtedy po scenie, zaczarowując ją jakby. Podkreślając granice przestrzeni sceny. Magicznej przestrzeni, na której kilka minut później mogliśmy doświadczyć czegoś nadzwyczajnego.

Skomponowany na zasadzie prostoty ruchu, intymny, ale prawie bezdotykowy taniec, wykonywany zupełnie bez dekoracji i kostiumów, okazał się wręcz hipnotyzujący.

Jak wyczytałam Raimund Hoghe urodzony w Wuppertalu, zaczynał jako dziennikarz „Der Zeit” - pisarz, teoretyk i krytyk sztuki i tańca, autor wielu portretów artystycznych outsiderów - by w latach 80. zostać dramaturgiem Piny Bausch i autorem 2 książek o jej Tanztheater. Od początku lat 90. zdecydował się zająć reżyserią-choreografią kreując poetyckie spektakle łączące w sobie najlepsze osiągnięcia i doświadczenia (a także odwieczne tematy – alienacji / wykluczenia / (braku) miłości i samotności) klasycznego teatru tańca z estetyką minimalistycznej sztuki inspirującej najnowsze tendencje w choreografii. Z połączenia wielkiej tradycji z oryginalną wizją artystyczną i szczególną muzyczną wrażliwością powstała sztuka o unikatowej jakości i estetyce plasująca Raimunda Hoghe w czołówce europejskich choreografów przełomu wieków. Jego osobista historia (od dziecka jest obciążony kalectwem, a jego homoseksualna orientacja w latach 70. i 80. czyniły go podwójnie wykluczonym ze społeczeństwa) i artystyczna droga stanowią doskonały przyczynek do analizy fenomenu teatru tańca oraz obserwowania jak artyści wywodzący się z tego nurtu przetwarzają go twórczo przepuszczając przez filtr własnych doświadczeń i wrażliwości. Hoghe jest autorem ponad 10 choreografii. Jest również obecny na scenie we wszystkich swoich spektaklach. Współpracuje z telewizjami, a jego książki tłumaczone są na wiele języków. Hoghe był także wielokrotnie nagradzany za choreografię, a w 2008 roku Balletanz International przyznał mu w głosowaniu krytyków tytuł „Tancerza Roku 2008”.

Jedna z najbardziej magnetyzujących scen „Bolero variations” to ta gdy Raimund Hoghe zdejmuje koszulę i odsłania swój garb, a jeden z tancerzy smaruje go białą substancją, która zastygając, zdjęta ukazuje wzniesienie.

Pier Paolo Pasolini pisał kiedyś o potrzebie rzucenia swego ciała w walkę. Te słowa zainspirowały mnie i doprowadziły do decyzji, by wyjść na scenę. Inne moje inspiracje to rzeczywistość, która mnie otacza, czasy w których przyszło mi żyć, moje wspomnienia zdarzeń, ludzi, obrazów i uczuć oraz potęga i piękno muzyki. Także konfrontacja z własnym ciałem, które w moim przypadku nie koresponduje z ogólnoprzyjętymi normami piękna. Ciała na scenie, które nie spełniają norm – to dla mnie bardzo ważne – nie tylko w kontekście historii sztuki i tańca, ale także w świetle współczesnych tendencji czyniących z żywych istot estetyczne, wykreowane obiekty. A jeśli chodzi o sukces? - ważnym jest, żeby po prostu móc pracować i podążać własną drogą – z sukcesami lub bez. Po prostu robię to, co czuję, że muszę robić… Raimund Hoghe

Zdawałby się, że Hoghe to wystarczająco duży ładunek i na tym mogliśmy zakończyć, ale jednak nie zakończyliśmy. Pobiegliśmy jeszcze na spektakl Yasmeen Godder (jednej z najbardziej rozpoznawalnych i uznawanych choreografów izraelskich) „Singular Sensation”. Było to jak świętokradztwo po „Bolero variations” ale nie żałuję. Choć zmiana estetyki totalna. Kicz, elementy porno, plastik, podwójnie przerysowana estetyka kanału muzycznego jakim jest VIVA2. Mieliśmy wszystko: tarzanie się i obrzucanie czerwoną galaretką, fryzury ze spaghetti, nagość, przesyt. Tancerze, którzy rywalizują między sobą o coraz to bardziej wymyślne efekty, ruchy, gesty, stroje. Tancerze, którzy rywalizują o dominację, ale przede wszystkim o uwagę, uwagę między sobą i uwagę widza. To tak, jakby cały spektakl odbywał się pod hasłem: WYBIERZ MNIE!

Oglądając przedstawienie trudno oprzeć się wyobrażeniu, że tak właśnie musieli zachowywać się ludzie, zanim nauczyli się słowami objaśniać mowę swoich ciał. Helen Kaye

Spektakl został uznany za najlepszą izraelską produkcję taneczną 2008 roku (Time-Out, Tel Awiw).

piątek, 26 czerwca 2009



Dziś spektakl wyczekiwany, na który dostaliśmy się cudem. Liczba miejsc była ograniczona (40 osób). Chętnych bardzo wielu, a założenia to m.in. niepowtarzalność i swoista jednorazowość. Spektakl? Raczej coś na kształt happeningu, eksperymentu, akcji, w której główną rolę gra widz. I w tym cała radocha, podniecenie i wyjątkowość przedsięwzięcia. Jak dla mnie sprawa o zaufaniu, otwarciu się na drugiego człowieka i na to, co nas otacza, a czego normalnie nie dostrzegamy, nie słyszymy, nie dotykamy, nie wąchamy.

W pierwszym etapie wydarzenia zmysł wzroku zostaje wyłączony, każdy uczestnik dobrowolnie zakłada czarną opaskę na oczy i daje się prowadzić swojemu „opiekunowi”. A potem, to już tylko same przyjemne niespodzianki pełne dreszczyku emocji. Nagle ktoś z Tobą tańczy, to znowu biegniesz gdzieś z kimś za rękę, za chwilę ktoś ciągnie Cię w dół, kucasz i dostajesz do rąk kulkę papieru, wtem słyszysz szum fal, ktoś obok przebiega, ktoś Cię muska, ktoś znowu chwyta Cię za rękę i ciągnie w jakąś nową stronę, gdzie… no właśnie, gdzie natykasz się na człowieka również z chustką na oczach, co stwierdzasz po uprzednim hmm… "wymacaniu", pisząc kolokwialnie, a mam wrażenie, że to słowo najlepiej oddaje istotę rzeczy. No i tak sobie stoicie. Nagle słyszysz głoś „odsłoń oczy” odsłaniasz i widzisz wokół siebie tłum ludzi, bardzo blisko, wręcz stłoczonych, uśmiechniętych i zadziwionych, tak jak Ty, że stoicie obok siebie tak blisko. Nie wiadomo kto tancerz, kto widz. Granica właściwie zupełnie zatarta. Potem jednak oglądamy taniec dwóch osób, świetna muzyka, wizualizacje. Bardzo miłe zakończenie, wspólny bieg za rękę, znów z zasłoniętymi oczami, bo „końca nie widać”. „Randka w ciemno” - pod takim tytułem rzecz się odbywa to idea Renaty Piotrowskiej i założonego przez nią Towarzystwa Prze-Twórczego. Można powiedzieć, że w całości skomponowana na contact improvisation.

Naszym głównym zainteresowaniem jest interakcja. W dzisiejszych czasach przewagi telewizji i filmu nad teatrem, teatr posiada coś wyjątkowego, na co warto zwrócić uwagę – możliwość nawiązania bezpośredniego kontaktu z widzem, zaproszenia go do aktywnego odbioru sztuki scenicznej – do indywidualnej podróży. Zamknięcie oczu przez każdego z widzów wspiera skupienie się na sobie. Ograniczając impulsy wzrokowe, wzmacniamy postrzeganie dostępne przez pozostałe zmysły – słuchu, węchu, smaku, dotyku. Skupienie się na sobie oraz mocniejsze odczuwanie dostępnych impulsów osadza widza w „tu i teraz” – w improwizacji. W tym samym punkcie znajdują się artyści uczestniczący w projekcie UNKNOWN: tancerze, muzycy, twórcy wizualizacji. Improwizują podczas całego wydarzenia działając wokół ustalonych wcześniej punktów (struktura ustalana jest w ciągu tygodnia przygotowań przed każdym zdarzeniem). Bycie „tu i teraz” zachęca do pozbycia się oczekiwań i zaakceptowania tego co jest - tego z czym przychodzimy do teatru, oraz tego, co zastajemy w jego przestrzeni. Czy jest to możliwe? To nieustanny dialog wymagający zaangażowania obydwu stron - artystów i widzów. Czy potrzeby obydwu stron mogą się ze sobą spotkać? Renata Piotrowska

Po tych niezapomnianych wrażeniach chcemy obejrzeć Marię de Buenos Aries. Klapa. Deszcz. Ulewa. 40 minut czekania pod parasolem, by w końcu się poddać. Szkoda. A Śródka piękna, nawet w deszczu.

czwartek, 25 czerwca 2009


Malta trwa. Nastawiłam się jak co roku na taniec, z kierunkiem ku cyklowi Stary Browar Nowy Taniec. Dziś spektakl Impure Company "God exists, the Mother is present, but they no longer care". Mocny tytuł i mocne uderzenie. Tematem spektaklu jest przemoc i władza, zależności pomiędzy nimi. Tancerze ubrani na czarno. Bardzo dużo emocji, napięć, krzyku i niemego krzyku, który chyba zrobił na mnie największe wrażenie. No i teksty. Spektaklowi towarzyszła projekcja cytatów, były to pisma Nietzschego, Hanny Arendt, Rolanda Barthes’a i Petera Handkego. Ruch i tekst i uczucie jakbyśmy oglądali pantomimę wojny.

Choreografem spektaklu jest norweg - Hooman Sharifi, znany z prowokacyjności i podejmowania tematów zaangażowanych. Wracają słowa Aśki Leśnierowskiej zapowiadającej spektakl w „Aferze”, która przypomniała, że korzenie teatru tańca mają miejsce w sztuce zaangażowanej politycznie.

W pamięci zapadła mi scena, gdy tancerze zdejmują część swoich czarnych ubrań i wychodzą, zostawiając rozsiane po scenie czarne kupki ciuchów. Bardzo niepokojący widok, przesiąknięty dramatyzmem. Zwłoki?

Spektakl Sharifiego jest niczym rozdzierający lament, wywołany aktami gwałtu izolującymi nas od świata – tego świata, do którego tak bardzo wciąż chcielibyśmy należeć. Marianne van Kerkhoven

środa, 24 czerwca 2009



Kolejna edycja Festiwalu Teatralnego Malta w Poznaniu rozpoczęta. Zaczynam od nadrabiania zaległości. Teatr Ósmego Dnia i „Jarzenie” Teatru Palmera Eldritcha. Trochę ze względu na znajome pyszczki Marcina i Agaty, a trochę z nadrabiania zaległości właśnie i Malty, czyli poczucia wewnętrznego obowiązku wybrania się do teatru. Spektakl z ciekawym pomysłem. Kto nie lubi światła jarzeniowego niech przemyśli czy chce rzecz oglądać, wszak innego światła tam nie ma. Jarzeniówki i pęd wyścigu ku sukcesowi młodych japi. Trochę wszyscy się takim jarzeniowym światłem chyba świecimy. Lekko oślepiając siebie nawzajem i siebie w szczególności. Głupawo i nie po swojemu. Pusto. W gruncie rzeczy niczego nie oświetlając. Dobre i trudne, także w odbiorze.

Tego samego wieczoru pyszny deser w nowej „Kamei” i spektakl "Schraapzucht" grupy TIUG na Starym Rynku. Rzecz w starym stylu spektakli plenerowych. Rozczulający, mądry, malowniczy. Cały rozgrywający się na machinie, której częścią centralną jest koło. Koło czasu, kołowrotek codzienności. Koło warunkuje życie, funkcjonowanie głównego bohatera. Istnienie jego otoczenia, przytulnego małego mieszkanka. W pewnej chwili jednak mechanizm zawodzi…

wtorek, 23 czerwca 2009

Wyjazd do Wrocławia gdy się kicha i używa chusteczki częściej niż oddycha był ryzykowny ale okazał się bardzo owocny. We wrześniu rozpocznie się we wrocławskiej Kapitałce cykl spotkań KAPITALNE ROZMOWY. Czuję się trochę jakbym była w organizacyjno-intelektualnej ciąży, bo to moje dziecko. Poczęło się intuicyjnie, spontanicznie i szybko. Ale nie jestem z tym sama, jest Aga i Grześ i na pewno świetnie nam to dziecko wyjdzie ;) Siedem spotkań podczas siedmiu miesięcy. Plan gości i tematów ambitny. Plan promocji też, ale to tyle na razie. Nie zapeszajmy. Choć „pokoik dla dziecka jest już w trakcie urządzania” ;)

piątek, 19 czerwca 2009



Zamykamy sezon spotkań premierą książki „Życie instrukcja obsługi”. Liberatura i Wawrzyniec Brzozowski. Zenon słusznie zauważa, że rok temu, gdy byli w Poznaniu też byłam zaziębiona. W tym roku dostaję w prezencie „Spoglądając przez ozonową dziurę”, drugie wydanie, poprawione i opakowane. Wymieniamy prawdziwie przyjacielskie uściski. Mieć pracę, pełną wzruszeń, to jest to. Już wiem co będę czytać w wakacje.

wtorek, 16 czerwca 2009






Trójmiasto zaczarowało zupełnie. Czwartek Sopot i przechadzki po tłocznym Montiaku. W piątek Gdynia i pyszny obiad z widokiem na morze. Wieczorem Festiwal Literaturomanie i obchody związane z przyznaniem Nagrody Literackiej Gdynia. Wieczór z Hanną Krall i Pawłem Huelle, potwierdzający, że odkryciem roku jest dla mnie i tak Dycki (co za wstyd, że tak późno). Nieprzeciętny MUMIO w bardzo dobrym towarzystwie Edwarda Pasewicza w pierwszym rzędzie Teatru Miejskiego im. Gombrowicza przy ul. Bema 26. Potem bieg na SKM i zmarznięte stopy. Sobota i Gdańsk w deszczu. Rozmowa z portierem w „Łaźni” nadzwyczaj otwartym na sztukę współczesną (och gdyby też wszyscy starsi panowie portierzy, i nie tylko starsi i nie tylko portierzy, tacy właśnie byli!) oraz z Anną Nawrot wieszającą wystawę. Krawatowe pawie pióra. Kobieca, mrówcza robota. Szkoda, że nie będziemy mogli zobaczyć całości i być na wernisażu. Niedziela powitanie z sopockim molo i pożegnanie z morzem. Szybki skok do BOOKARNI i myśl „Wrócimy tu”. No i zaplanowaliśmy powrót na połowę lipca. Do Trójmiasta się wraca.

środa, 10 czerwca 2009



To pewnie niektórych zadziwi, ale po spotkaniu z prof. Hendrykowskim wokół „Komedy” bardzo chciałabym zjeść tatara z sardynką albo „inwalidę” i wypić dwie lornety u Dybizbańskiego przy ul. Kantaka ;)

poniedziałek, 8 czerwca 2009


Dziś w Radiu Afera „Poczytalnia” dziecięca. Urocza Anna Mieszała z wydawnictwa Zakamarki i dużo, dużo, bardzo mądrych książek, zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych. W moich rękach „Przed snem” Piotra Sommera, „Sekretne życie krasnali w wielkich kapeluszach” Wojciecha Widłaka i „Katarzynka” Jean-Jacques Sempe. Do „Przed snem” na pewno będę wracać. Przypomina się wieczór podczas tegorocznego POZNANIA POETÓW (Sommerland) i ćwierkający ptak, który wćwierkał się w wiersz o ćwierkającym ptaku czytany przez Sommera. Nie wspominając o samolocie, który przeleciał za szybko niż ten w wierszu Bonowicza, przez niego czytanym. Deszcz i magia chwili. O czym piszę wiedzą Ci co byli. Na koniec pochwalę się, że Pan Sommer zajrzał następnego dnia z rana do Bookarestu na małe książkowe zakupy i miłą pogawędkę i to dopiero był dobry początek dnia :)

sobota, 6 czerwca 2009




Arena Design. Świetna impreza. Polecam wszystkim! Tym zainteresowanym designem i tym zupełnie zielonym w temacie;) Fajne uczucie gdy odkrywa się, że to ma znaczenie jaki kształt ma mydelniczka, do której sięgamy po mydło i z czego jest wykonana ;) Poznałam designera roku – Tomasza Andrzeja Rudkiewicza. Do zobaczenia na Arena Design za rok, a na koniec hasło dnia: WSZYSTKO JEST ZAPROJEKTOWANE.

piątek, 5 czerwca 2009


A co będzie z dniami, o których nic nie napisałam? Będą jak białe szybujące do nieba latawce. Czyste jak suprematyzm Kazimierza Malewicza. Gdy przyjrzeć się im z bliska widać odciski rzeczywistości. Trochę przejrzystości, brudu i słonych łez. Koliste, płynne pociągnięcia pędzla, niespodziewanie z wyraźną fakturą. Białe miejsca.

środa, 3 czerwca 2009


Miałam dziś okazję podsłuchać jak dwaj dobrzy kumple rozmawiają o świecie. Roman Kurkiewicz i Tomasz Jefimowicz. Niektóre spotkania autorskie mają taką formę, a publiczność, wbrew pozorom, świetnie się w nich odnajduje.

wtorek, 2 czerwca 2009


Nigdy nie pisałam pamiętnika, choć zawsze coś tam piszę. Głównie dlatego, że się zapatrzam. Niektórzy twierdzą, że „łapię zawiechę”. Są dni, że zapatrzam się mocniej, są takie, że prawie w ogóle. Niech zatem będzie o zapatrzeniach, zdziwieniach, zachwytach, zasmuceniach, zamyśleniach. Zaczytaniach, zasłuchaniach. Osobiście, subiektywnie i soczyście.