czwartek, 16 września 2010







Wzięło mnie na książki kulinarne, a właściwie nie kulinarne tak do końca, wszak nie są to książki pełne przepisów i porad kulinarnych, ale są to książki, w których głównym bohaterem jest jedzenie, a tematem pasja przyrządzania. Pewnie to wszystko po części dlatego, że tak naprawdę to od niedawna mam własne garnki i kuchnię i jestem w niej sama i mogę rządzi ile chcę. Pewnie też przez GARNEK AKADEMICKI ZAKWADRANS KULINARNY, który prowadzę w Radiu Afera. Czyli uogólniając wyżywam się kulinarnie na tyle na ile czas, siły i budżet pozwalają. Całkiem naturalnie zatem zaczęłam też objadać się stosowną literaturą.

Przed wakacjami do moich rąk trafiła książka Georganne Brennan Świnia w Prowansji. Dobre jedzenie i proste przyjemności w południowej Francji, którą wydało Wydawnictwo Czarne. Do sięgnięcia po tę książkę zachęciło mnie w dużym stopniu pochlebne słowo Roberta Makłowicza, które można przeczytać na odwrocie książki. Świnia w Prowansji to rzecz bardzo interesująca, napisana przez dziennikarkę i autorkę książek kulinarnych, która urodziła się i wychowała w południowej Kalifornii. Jak łatwo się domyślić Georganne, któregoś dnia postanowiła zmienić swoje życie i zrealizować pewne marzenie - wyjechać, poznać nowy kraj, ludzi, żyć inaczej - bliżej z naturą. W ten sposób w 1970 roku wraz z mężem i córką przeprowadziła się do południowej Francji by w tradycyjny sposób wytwarzać kozi ser, hodować świnie. Zanim jednak zaczęła to wszystko robić musiała się tego przede wszystkim nauczyć, co oczywiście nie było proste. Książka Georganne jest właśnie o poznawaniu wiejskiego życia w Prowansji oraz o poznawaniu tamtejszej kuchni. Autorka zachwyciła się chodzeniem na grzyby, wspólnym biesiadowaniem, a nawet świniobiciem - mocny rozdział, który o tym opowiada, pozostaje na długo w pamięci. Miejscami książka wydawała mi się zbyt amerykańska, ale urzekło mnie to, że nie jest to kolejna tkliwa historia, w której pod pretekstem kuchni, jedzenia i poznawania nowej kultury, mamy wpleciony wątek romansowy. To bez wątpienia książka o jedzeniu. Jedzeniu, które jak pisze Georganne ma moc łączenia ludzi, a sposoby jego przyrządzania regulują naszą codzienność. Atutem Świnii w Prowansji są też przepisy kulinarne. Nie ma ich wiele, jest tyle ile rozdziałów, czyli osiem. Poza tym bardzo spodobały mi się oczywiste, lecz jakoś olśniewające słowa Georganne:

W Prowansji nauczyłam się, że jedzenie to znacznie więcej niż zaspokajanie głodu. Zrozumiałam, że zbieranie, polowanie i uprawianie to część życia wciąż naznaczonego rytmem pór roku, życia, które wiąże ludzi z ziemią i ze sobą nawzajem.

Warto wspomnieć, że po powrocie do Stanów Georganne Brennan wraz z Charlotte Glenn założyła firmę, która zajmuje się dystrybucją nasion, a sama autorka działa w ruchu slow food, prowadzi warsztaty kulinarne w Prowansji i USA i pracuje obecnie nad książką o dorastaniu w Kalifornii w magicznych latach 40 i 50.

Druga książką, po którą sięgnęłam, która także związana jest z kuchnią i jedzeniem i jak się okazało także z Francją, a na dodatek napisała ją również Amerykanka, została niedawno wydana przez Wydawnictwo Literackie. Chodzi o Moje życie we Francji autorstwa Julii Child. Nie będę ukrywać, że do przeczytania książki sprowokował mnie film Julie i Julia, który widziałam z opóźnieniem w stosunku do tego kiedy był pokazywany w kinach. Film, owszem podobał mi się, ale nie zachwycił mnie bardzo. Co innego książka, która okazała się wręcz doskonałym czytadłem, idealnym na początek jesieni. Mimo, że Moje życie we Francji ma prawie pięćset stron płynie się przez tę książkę wręcz cudnie. Julia Child, nieco inna niż w filmie, ujmuje bardziej. Opisy Paryża, paryskich knajpek i serwowanych w nich przysmaków są świetne. No i przede wszystkim subtelny, życiowy humor, który bije z tej książki wraz z bardzo realnym, nieprzerysowanym optymizmem i energią życiową. Po lekturze dosłownie marzę by przeczytać i wypróbować pierwszą książkę kulinarną Julii Child Doskonalenie się we francuskiej sztuce kulinarnej. Ale kiedy książka ta zostanie przełożona na język polski i czy w ogóle? Póki co polecam wszystkim Moje życie we Francji, które przede wszystkim jest niezwykłą opowieścią o życiu pewnej kobiety - Amerykanki, która zupełnie nie potrafiła gotować, ale częściowo pod wpływem pobytu we Francji, postanowiła się w tym doskonalić. A że dzięki temu napisała książkę (i to nie jedną), zaczęła prowadzić program kulinarny w telewizji oraz robić sporą karierę, to już inna część tej przesympatycznej historii ;)

Myślałam, że tu zakończę dzisiejszy post, ale chyba nie może być tak, że piszę o książkach o jedzeniu i nie zarekomenduję żadnego przepisu :) Niech będzie zatem o tym, co dziś zjadłam, a wcześniej ugotowałam na obiad. Średnio to wyrafinowane i mało francuskie - choć w sumie Francuzi bardzo lubią zupy nawet na kolację, trochę amerykańskie - wszak kukurydza w tym daniu króluje, ale przede wszystkim smaczne.

Zupa kukurydziana

Składniki:
2 puszki kukurydzy
cebula lub jak ktoś lubi dwie cebule
ząbek czosnku lub jak ktoś lubi dwa ząbki ;)
oliwa z oliwek
masło
łyżeczka kurkumy
przyprawa chili
1,5 l rosołu


Do garnka wkładamy łyżkę masła i ok. trzech łyżek oliwy z oliwek. Zapalamy mały gaz. Obraną cebulę i czosnek siekamy na małe kawałeczki i wkładamy do garnka by zarumienić na oliwie i maśle. Dodajemy kurkumę, chili i 2/3 osączonej kukurydzy. Mieszamy. Zalewny rosołem i gotujemy około 15 minut. Potem miksujemy i na koniec dodajemy 1/3 kukurydzy, która nam została. Gotujemy jeszcze chwilę. Zupę można jeść z groszkiem ptysiowym i pietruszką. Ciekawie smakuje doprawiona startym parmezanem. To idealna, rozgrzewająca, prosta, szybka i smaczna strawa na zimne jesienne wieczory. Wpadłam na nią, gdy zobaczyłam, że mam pusto w lodówce, a w spiżarce tylko 2 puszki kukurydzy :)

Bon appetit!

1 komentarz: