niedziela, 25 lipca 2010



Stylem czytającym


Cisza


Zamek

sobota, 24 lipca 2010







Deszcz pieści dziś Poznań, który smażył się w upale od kilku tygodni. Miałam dziś zamieścić tutaj pocztówki z wakacji, ale będzie scenka rodzajowa, którą obserwowałam z kuchennego okna, dziś przy późnym śniadaniu. Nie ma to jak deszczówką umyć i podlać domowe kwiaty, i to z jakim ciśnieniem :)

p.s. trochę wstyd mi za to podglądactwo, ale sąsiad był uroczy :)

piątek, 23 lipca 2010






Moje wakacje powoli dobiegają końca. Był to cudny czas pełen słońca, kąpieli morskich, gier plażowych i karcianych, pysznych spotkań ze znajomymi i pysznych posiłków rybnych popijanych rajskim "Żywym" :) Wieś kaszubska daje odetchnąć, a orzeźwiający Bałtyk ustanawia nowy porządek, który bardzo trudno jest porzucić...




Na wakacje zabrałam z sobą kilka książek. Zaczęłam od Siddharthy Hermanna Hessego, z którą świetnie się kontemplowało w upale i piasku. Pamiętam, że kilka lat temu miałam w rękach tę książkę ale w zgiełku codzienności nie mogłam jej przeczytać do końca i tak jak chciałam. Tym razem przyszedł odpowiedni czas.




Potem sięgnęłam po coś wybitnie hedonistycznego - Pieśń morza Manuela Vicenta - przezabawna, pełna realizmu magicznego bardzo dobrze skonstruowana proza, którą świetnie jest czytać właśnie nad morzem np. w kameralnej tawernie przy plaży. Książka pobudzająca zmysł smaku i węchu - do dziś po jej przeczytaniu mam ochotę na soczystą pomarańczę i coś jeszcze... ;)




W końcu przyszedł czas na Pokój Jakuba Virginii Woolf. Okazuje się, że Woolf także świetnie pochłania się nad morzem, a może przede wszystkim tam. Czytając o młodym mężczyźnie i obyczajowości początku XX wieku byłam w Kornwalii, we Włoszech i w Grecji miałam wrażenie, że na plaży, na której siedzę również odbywa się swego rodzaju literatura. Zupełnie inaczej zaczęłam reagować na strzępki dobiegających mnie rozmów...




W drodze do Poznania przyszedł czas na Haruki Murakamiego O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu. Pamiętnik. Zgrabnie i wciągająco napisana rzecz pokazała mi zarówno bycie pisarzem, jak i bycie biegaczem. Wszystko to z różnych stron, choć nie do końca wierzę autorowi, który zdaje się w swych opiniach i stwierdzeniach niekonsekwentny. Książka nie powala, mimo tego była to całkiem ciekawa lektura dla początkującego biegacza - jakim jestem, chociaż nie jest moim celem ultra maraton na 100 km ;)

poniedziałek, 12 lipca 2010





Może nad morze? Dopinam plecak i myślę sobie, że jeszcze dzisiaj będę pluskać się w słonych falach Bałtyku :)

piątek, 9 lipca 2010





Dzisiaj Gaba Kulka w ramach Muzyka i Muzyka na Dziedzińcach Zamkowych - letniego cyklu koncertów realizowanych w plenerze,
w przestrzeni trzech zamkowych dziedzińców. Cóż, była po prostu świetna! :)

Moje niejasności, Twoje niejasności pokrywają się. Może będzie dobrze?

niedziela, 4 lipca 2010











Najważniejszym spektaklem tegorocznego Festiwalu Malta pozostanie dla mnie bez wątpienie Sutra Sidiego Larbiego Cherkaoui. Minimalizm środków sprawia, że chciałoby się powiedzieć, że był to spektakl surowy, ascetyczny. A był po prostu poetycki i bardzo plastyczny, niczym sen. Jednakże wszystko to w duchu kultury wschodu i zen. Dzięki mistrzowskiej muzyce skomponowanej przez Szymona Brzóskę (BRAWO!), granej na żywo, płynęło się przez to mądre i refleksyjne dzieło w pięknym rytmie, równowadze. Piękne.

„Japoński przyjaciel zapytał mnie: co kochasz? Opowiedziałem mu o jodze, śpiewie i sztukach walki. Utrzymywał kontakt z mnichami ze świątyni Shaolin i zaproponował, że mnie przedstawi.” W ten sposób Sidi Larbi wraz z rzeźbiarzem – ikoną sztuki współczesnej, autorem potężnych instalacji – Antonym Gormleyem i młodym, polskim kompozytorem Szymonem Brzóską spędził wiele miesięcy w chińskim klasztorze, pracując nad koncepcją sztuki. Oniryczny spektakl, w którym biorą udział mnisi – adepci zen, skupia całą uwagę na skomplikowanej więzi łączącej dorosłego mężczyznę z jedenastoletnim chłopcem. Sutra łączy jogę z sufickim transem, pantomimą i językiem migowym, mową i spontanicznym śpiewem. Ubrany w wyrafinowaną oprawę plastyczną i muzyczną spektakl jest swoistym traktatem o kondycji ludzkiej, tożsamości religijnej i seksualnej, refleksją na temat zderzenia kultur, dojrzewania, lęku przed usamodzielnieniem się dziecka. „Moja estetyka, wyczucie piękna – podkreśla Sidi Larbi Cherkaoui w wywiadzie – wiąże się z dzieciństwem, czerpie z połączenia kaligrafii z malarstwem flamandzkim (…). Zawsze myślę o tańcu w języku perspektywy. To zawsze jak rysowanie.”

p.s. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że można tak genialnie ograć niewyszukany rekwizyt - drewnianą skrzynię!

sobota, 3 lipca 2010





Ostatnie spektakle z serii Stary Browar Nowy Taniec Na Malcie były bardzo różnorodne.

W czwartek oglądałam świetne solo Charlotte Vanden Eynde I’m Sorry It’s (Not) A Story. Każdy ruch, gest, krok, taniec miał tutaj ogromne znaczenie. Artystka nieprzeciętnie potrafiła skupić na sobie uwagę. Surowość i minimalizm dopełniała głębia znaczeń, która pojawiała się w głowie widza wraz z każdą kolejną minutą spektaklu. Charlotte przypominała mi figurkę z pozytywki, lolitkę, kobietę na wybiegu, osobę która jest ofiarą molestowania. Bez wątpienia była to dość mocna bajeczka.

Później wystąpił Tarek Halaby z czymś co nazwał Próba zrozumienia mojej socjopolitycznej sytuacji poprzez artystyczne poszukiwania osobistej tożsamości w odniesieniu do konfliktu palestyńsko-izraelskiego, część I . Tarek Halaby - amerykański Palestyńczyk, urodzony w Arabii Saudyjskiej, z amerykańsko-jordańskim paszportem, wychowany w wierze katolickiej, od zawsze mówiący tylko po angielsku, żyjący w Stanach Zjednoczonych od 10 roku życia - postanowił zapytać o swoją tożsamość. Pokazać sytuację Palestyńczyków i uwrażliwić na nią widza. Miał być to spektakl taneczny, ale artysta przyznał się do własnej porażki, do tego, że w trakcie pracy nad spektaklem, projektem, uświadomił sobie, że nie umie przełożyć tego, co ma w głowie na ruch, ciało. Zetem spektakl wykorzystywał zupełnie inne formy. Był niejako przegadanym, komicznym, a jednocześnie śmiertelnie poważnym performancem, angażującym publiczność. Artysta na walizkach, bezdomny, ze zgubioną tożsamością, który opowiadając o swojej sytuacji - z całym bagażem nieudolności - stara się uwrażliwić widza na problem swojej tożsamości, Palestyńskiej tożsamości, tożsamości w ogóle. Zaskakujące w formie i dobre.

Tegoroczną serię Stary Browar Nowy Taniec Na Malcie zamknął niejako spektakl Jonathana Burrowsa & Matteo Fargiona Cheap Lecture & The Cow Piece. Dwie etiudy, obie wznoszące się na wyżyny abstrakcji i absurdalnego komizmu. Dygresyjny i przezabawny, odczytany i odśpiewany Cheap Lecture był wariacją na temat artystycznej pracy, reakcji widzów, muzyki. Filozoficzno komiczny. Z kolei The Cow Piece w równie absurdalny i komiczny sposób pochylał się nad śmiertelnością i tańcem w ogóle. Duet Burrows i Fargion porwał część publiczności, ale cześć zdecydowanie nie. Ja znalazłam się gdzieś pośrodku, przechylając się niestety bardziej w stronę tej drugiej grupy.





W ostatnich dniach Festiwalu Malta udało mi się także obejrzeć Another Sleepy Dusty Delta Day Jana Fabra. To solo jednej aktorki, tancerki. Głównym motywem muzycznym, który jest także przez nią wyśpiewywany jest hit Bobbiego Gentry z 1967 roku Ode to Billy Joe.Piosenka opowiada o samobójczym skoku z mostu młodego chłopaka i zakochanej w nim dziewczynie, która próbuje sobie z tą śmiercią poradzić. Oprócz piosenki w spektaklu główną rolę gra także list pożegnalny napisany przez mężczyznę do ukochanej, który jest stopniowo odczytywany. Ale oprócz wątków tragiczno-miłosnych spektakl przesycony był także brudna codziennością - trudem i znojem pracy oraz piciem piwa. Świetna technicznie artystka przykuwała uwagę, lecz w pewnym momencie wszystko stało się jakby zbyt jasne, przewidywalne, zabrakło niedopowiedzeń. Po wyjściu ze spektaklu uświadomiłam sobie, że spodziewałam się jednak czegoś więcej niż umorusanie się w węglu i znęcaniu się (?) przesz piękną solistę w kanarkowej sukience nad kanarkami zwieszonymi w klatkach nad sceną. Lekko kontrowersyjne.

czwartek, 1 lipca 2010












W środę oglądałam spektakl Quiet Arkadiego Zaidesa (Stary Browar Nowy Taniec Na Malcie). Rzecz bardzo męską, mocną i siłową z jednej strony wyraźnie odwołującą się do konfliktu palestyńsko-izraelskiego, z drugiej uniwersalną opowieść o próbach komunikacji między ludźmi, którzy stoją po dwóch różnych stronach, a jednak naprzeciwko siebie. W głowie na długo pozostanie mi powtarzający się wielokrotnie, znaczący gest wykonywany przez artystów, który polegał na wyciągnięciu ręki w stronę drugiego człowieka, ale ręka ta płynnie przechodziła od agresywnego ciosu pięścią do przyjacielskiego uścisku dłoni. Był to gest niedokończony, przerwany. Zerwany, zatrzymany, zawieszony. W ostateczności nie dochodziło ani do uderzenia, ani do uścisku. Ręka została zawieszona w powietrzy, pomiędzy. Te kilka centymetrów wolnej przestrzeni pomiędzy zdawało się być miejscem nadziei.

Świetnym pomysłem było spotkanie i rozmowa z artystami po spektaklu. Czterej aktorzy i tancerze bardzo otwarcie mówili o swojej pracy. Ciepło i życzliwie. Na pewno ważną informacją, która dopowiedziała coś o samym spektaklu było wyjaśnienie, że scenografia - namalowane graffiti jest znane w całym Tel Awiwie, którego ulice są pełne tych właśnie motywów nawiązujących do problemu konfliktu. Żeby przekazać szczyptę rozmowy zacytuję Arkadiego Zaidesa: W świetle wciąż wzrastającej przemocy i nieufności pomiędzy społecznościami zamieszkującymi Izrael – społecznościami nieustannie poddawanymi manipulacjom i utrzymywanymi w stanie szoku, który uniemożliwia natychmiastową refleksję, jakakolwiek zmiana nigdy nie będzie możliwa. Wobec zaistniałej sytuacji poczułem, że potrzebujemy platformy, która pozwoli na otwartą i szczerą komunikację; że musimy stworzyć miejsce, w którym będziemy mogli bezpiecznie wypuścić na wolność nasze demony; gdzie irracjonalne, instynktowne reakcje i emocje poddamy odważnie eksploracji i analizie; gdzie będzie miała szansę dojść do głosu tzw. szersza perspektywa, i gdzie krok po kroku budować będziemy zaufanie… Palestyńczycy i Izraelczycy, aktorzy i tancerze, wszyscy żyjący w jednym państwie o nazwie Izrael. Proces twórczy karmił się wszystkimi możliwymi – społecznymi i artystycznymi – różnicami pomiędzy uczestnikami przedsięwzięcia. Cztery postaci malują krajobraz pełen agresji, pasji, współczucia, zagubienia i tęsknoty. To właśnie gdzieś wśród tej scenicznej intensywności i nadmiaru odnajdujemy nieustanne dążenie do odnalezienia miejsca, które zdolne będzie swą pojemnością udźwignąć wszystkie skonfliktowane strony – miejsca, w którym wreszcie zapanuje cisza.