czwartek, 10 grudnia 2009




Do tej pory ukazały się dwa opasłe tomiska "Historia piękna" i "Historia brzydoty". Mnie jednak najbardziej zainteresowało wydane niedawno "Szaleństwo katalogowania" Umberto Eco. Gdy pomyślę sobie, że książka powstała jako jeden z efektów serii konferencji, wystaw, publicznych odczytów, koncertów i projekcji, które odbywały się w listopadzie w Muzeum Luwru, gardło mnie ściska, ale dobrze, że mam dostęp choćby do książki.

Jest ona swego rodzaju antologią rozmaitych list i wykazów jakie spotykamy w literaturze pięknej oraz sztuce, które Eco próbował zebrać i podzielić, skatalogować. Jako że to zadanie z góry skazane na niepowodzenie, a książka jest subiektywnym wyborem, który powstał zapewne głownie dzięki zasadzie wykreślania niż dopisywania kolejnych list do owej książki-listy, obcowanie z tym tekstem jest fascynujące. Trochę jak otarcie się o nieskończoność kryjącą się pod frazą "i tak dalej, i tak dalej".

Czytając i oglądając "Szaleństwo katalogowania" spotykamy Homera, Dantego, Borgesa, Calvino, Dickensa, Pereca, Joyce'a, holenderskie martwe natury, gabinety osobliwości, malarstwo Boscha, twórczość Zbigniewa Rybczyńskiego, Boltańskiego, Warhola i tak daje, i tak dalej...

Oto kogo spotykamy na s. 311 ;)

Napisał Roland Barthes (1975)

"Lubię: sałatę, cynamon, ser, papryczki, ciasto migdałowe, zapach ściętej trawy (chciałbym żeby ktoś stworzył takie perfumy), róże, piwonie, lawendę, szampana, umiarkowane poglądy polityczne, Glenna Goulda, zmrożone piwo, płaskie poduszki, opiekany chleb, hawańskie cygara, Haendla, niespieszne spacery, gruszki, brzoskwinie, nektarynki, czereśnie, kolory, zegarki, długopisy, wieczne pióra, przystawki, sól kamienną, powieści realistyczne, fortepian, kawę, Pollocka, Twobleya, całą muzykę romantyczną, Sartre'a, Brecheta, Verne'a, Fouriera, Eisensteina, pociągi, wino médoc, wino bouzy, mieć trochę pieniędzy, Bouvarda i Pécucheta, chodzić wieczorami w sandałach uliczkami południowozachodniej Francji, zakole rzeki Adour widziane z okna domu doktora L., braci Marx, szynkę serrano zjadaną o siódmej rano podczas wyjazdu z Salamanki etc.

Nie lubię: białych psów rasy szpic, kobiet w spodniach, geranium, truskawek, klawesynu, Miró, tautologizmów, kreskówek, Artuta Rubinsteina, miast, popołudni, Satiego, Bartoka, Vivaldiego, telefonowania, dziecięcych chórów, koncertów Chopina, południowej pory, zespołów ludowych z Burgundii, zespołów grających muzykę renesansową, organów, Marca Antoine'a Charpentiera z jego trąbami i kotłami, polityki płci, scen, inicjatyw, wierności, spontaniczności, wieczorów spędzanych z ludźmi, których nie znam etc.

Lubię, nie lubię
: dla nikogo to nie ma żadnego znaczenia - oczywiście - to nic nie oznacza. A jednak mówi wszystko: moje ciało nie jest takie samo jak wasze. W ten sposób owa chaotyczna warstwa upodobań i awersji - pewien rodzaj nieprzemyślanego szufladkowania - stopniowo tworzy zarys cielesnej zagadki, powodując wzajemne porozumienie lub irytację. Tu zaczyna się onieśmielenie ciała, które zmusza inna osobę do liberalnego traktowania mnie, pozostawania cichym i uprzejmym wobec zamiłowań i niechęci, których nie podziela.

(Gdy mucha mnie drażni zabijam ją: zabija się to co drażni. Nie zabijałem tej muchy wówczas, z powodu mojego czystego liberalizmu, jestem liberałem, by nie być zabójcą)."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz