niedziela, 1 listopada 2009



Połknęłam ją jak tylko się ukazała. Piszę z opóźnieniem, bo mam problem z tym tekstem.

Tym razem u Huberta Klimko-Dobrzanieckiego więcej śmiechu niż zwykle. Surrealizm rzeczywistości bawi i wciąga od początku. Znów kawa na ławę, znów mocno autobiograficznie i gawędziarsko, ale trzymamy się chronologii i opowiadamy od początku, wszystko to co pierwsze i zarazem najważniejsze: narodziny, Komunia Święta, pierwsze niekontrolowane podniecenie, wyjazd z domu, pobyt za granicami kraju, różne prace, aż po pierwszą książkę, pierwszą trasę promocyjną i pierwszą wizytę u psychoanalityka...

Anegdotyzm wypełnia tę powieść po brzegi, a anegdoty są mocną stroną opowiadacza historii jakim jest autor "Rzeczy pierwszych". Wzruszające fragmenty o Wujku Lutku, przezabawnie opisane spotkanie z "Szałem" Podkowińskiego, ujmująca postać przyjaciela Japończyka - Hiroshiego.

Niestety przyznać muszę, że coś mnie rozczarowało. Końcówka? Wiadomym jest, że gdy rozczarowuje końcówka to nie jest za dobrze. Poświęcenie tak wiele miejsca kulisom swojego debiutu prozatorskiego i wydania swojej pierwszej książki oraz odbycia pierwszej trasy promocyjnej budzi lekki niesmak. Dlaczego?

Zdaje się to wszystko zbyt dosłowne, zbyt prawdziwe, zbyt prawdopodobne. Szczególnie gdy ma się pojęcie o rynku książki w Polsce ;) Może marudzę, ale gdyby dodać do tego trochę nierealności, coś zmyślić mocniej, ubarwić, wyolbrzymić nawet, może było by lepiej? A tak mamy na koniec łatwe rebusy do rozwiązania, coś prawie w stylu powieści z kluczem, złośliwej oczywiście.

To prawda, że gdy się debiutuje i ma się bardzo dobry debiut to jest się w sytuacji absurdalnej. Świetnie zostało to nakreślone w "Rzeczach pierwszych". Pisarz wysłany w trasę promocyjną, za którą najlepiej by było gdyby on płacił organizatorom, a już na pewno nie oni jemu... Tak jest w rzeczywistości i owszem jest to absurdalne. Ale żeby wkładać to w tą właśnie książkę? Na końcówkę? W niby zaszyfrowany, niby nie, sposób? Poza tym nic nie poradzę na to, że mimo wszystko lubię wydawnictwo "Heban", a wplatanie wątków dotyczących rynku książki w Polsce po prostu zupełnie mnie nie interesuje, średnio bawi i właściwie psuje książkę. Szkoda. Choć może to ja biorę to wszystko zbyt serio?

Lekturę polecam, jak też wcześniejsze książki Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Sama czekam na kolejny tekst autora "Kołysanki dla wisielca".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz